ten dzień na który każdy z nas tak czeka

Grzech wyznałem Tobie. i nie skryłem mej winy. Rzekłem: "Wyznaję mą nieprawość Panu", a Ty darowałeś niegodziwość mego grzechu. Do Ciebie więc modlić się będzie każdy wierny, gdy znajdzie się w potrzebie. Choćby nawet wezbrały wody, fale go nie dosięgną. Ty jesteś moją ucieczką, wyrwiesz mnie z ucisku. Czytania. (Rdz 49, 1a. 2. 8-10) Jakub przywołał swoich synów i powiedział do nich: "Zbierzcie się i słuchajcie, synowie Jakuba, słuchajcie Izraela, ojca waszego! Judo, ciebie sławić będą bracia twoi, twoja bowiem ręka na karku twych wrogów! Synowie twego ojca będą ci oddawać pokłon! Od nas samych zależy czy tę wiedzę wdrożymy w życie, czy ją wykorzystamy i przede wszystkim, czy zawierzymy i zaufamy gwiazdom i naszemu przeznaczeniu. Horoskop to pogłębiona analiza każdego z nas. Coraz więcej prac naukowych potwierdza związek między porą roku, w jakiej przyszliśmy na świat a tym, jacy jesteśmy i co nas czeka. A przecież żaden z nich bez woli Ojca waszego nie spadnie na ziemię. U was zaś nawet włosy na głowie wszystkie są policzone. Dlatego nie bójcie się: jesteście ważniejsi niż wiele wróbli. Do każdego więc, który się przyzna do Mnie przed ludźmi, przyznam się i Ja przed moim Ojcem, który jest w niebie. Podpowiadamy, jakie życzenia złożyć na Dzień Nauczyciela. 14 października to dobra okazja, by podziękować za pracę wszystkich osób, związanych z oświatą. Sprawdź życzenia na Dzień Wie Kann Ich Ein Mann Kennenlernen. To jak będzie pani robić rano makijaż, niech pani się przyjrzy sobie dokładnie, bo może będzie się pani widzieć ostatni raz – tak "pocieszył" Lidię lekarz, gdy była w ciąży i okazało się, że ma nie tylko dużą wadę wzroku, ale i tętniaka To było rutynowe USG, 10. tydzień. – Ciąża jest martwa – mówi lekarz. – Szok, którego nie potrafię tego opisać. Wróciłam do samochodu i płakałam w głos z rozpaczy. Potem było usunięcie martwego płodu. Miałam taki instynkt macierzyński, że czułam, że zniosę wszystko, byle tylko znów mieć dziecko – mówi Lidia Wypadek samochodowy. Minęło trochę czasu, a Lidia zaczęła popłakiwać. – Szok pourazowy, przecież wjechał w panią TIR. To minie – słyszy od psychologa. – Nie, nie mijało, widziałam, że coś tu nie gra, ale nie przyszło mi do głowy, że to po prostu jest depresja – mówi Lidia Rozsyłała CV w kilka miejsc. Po studiach miała przerwę w pracy. Pierwsi zadzwonili z dużej sieci hipermarketów. Tak się ucieszyła, że ktoś się odezwał, że od razu wzięła tę pracę. – Nigdy nie pracowałam w handlu! – wspomina Więcej takich tekstów znajdziesz na stronie głównej a relację na żywo z wojny w Ukrainie pod tym linkiem Lidia jest w 14. tygodniu ciąży, trafia do okulisty. Rutynowa konsultacja, lekarz ma zdecydować, czy ze względu na dużą wadę wzroku lepsza niż poród naturalny będzie cesarka… Tętniak. Tak rusza lawina dramatów Gabinet okulista. Lidia wychodzi ze niego ze skierowaniem na rezonans i sugestią, że ma… guza mózgu. Badanie guza nie wykrywa, ale za to tętniaka. — Nie miałam świadomości, czym to grozi, nie "diagnozowałam się" u dr Googla. Za to neurochirurg brutalnie mnie uświadomił – wspomina. – Będę miała cesarkę, lekarze sugerują dla bezpieczeństwa… – zaczęła tę wizytę. – Przy cesarce ciśnienie krwi też jest bardzo wysokie, a do tego stres, więc to żadna gwarancja, że pani ten poród przeżyje – mówi lekarz. Do końca ciąży Lidia żyje w strach, który narasta z każdym miesiącem. – Marzyłam, by już było po. Przeżyć i wrócić z dzieckiem do domu – wspomina. Data cesarki jest wyznaczona. Skurcze przychodzą trzy dni przed czasem, w środku nocy Lidia trafia do szpitala. Ale reszta idzie zgodnie z planem. — Po porodzie przyszedł spokój – mówi Lidia. Prawie na trzy lata. Bo wtedy znów wraca temat tętniaka, o którym myślenie odkładała. Kolejna konsultacja, znowu stres. – Lekarz potraktował mnie tak, jakby to była moja wina, że mam tętniaka. Rozmowa wyglądała tak: – Przyszła pani z tętniakiem i czego Pani ode mnie oczekuje? – Dostałam skierowanie, mam skonsultować wyniki z neurochirurgiem. – Mogę Panią zapisać na embolizację. – Ale ja się boję operacji… – To jak pani będzie sobie robić rano makijaż, niech pani przyjrzy się sobie dokładnie, bo może siebie widzieć po raz ostatni – mówi lekarz. – Takim tonem, że poczułam się, jakby to była moja wina, że mam tętnika. I jeszcze postraszył mnie, że jak nie umrę, to może oślepnę – wspomina Lidia. Wizyta trwała pięć minut, jechali na nią z mężem z domu 70 km godzinę. Lidia weszła do samochodu, płakała. Na operację czeka trzy miesiące. – Moje życie było w rękach lekarzy i Boga. Codziennie się modliłam, by żyć dla synka. I codziennie płakałam a moja mama, z którą wtedy mieszkaliśmy, płakała ze mną z bezsilności – opowiada Lidia. (Dziś już nie mieszka z mamą, ale wciąż w jednym bloku, na tym samym piętrze). Wspiera też tato i mąż, który wierzy, że operacja się uda. Wpierają przyjaciółki. – Z Magdą znamy się ponad 20 lat, poznałyśmy się w liceum i jesteśmy jak siostry, Marzennę poznałam na studiach, znamy się 15 lat, z Irką poznałyśmy się przez nasze dzieci, a z drugą Magdą na forum o tętniakach – wylicza Lidia. Operacja trwała sześć godzin. Lidia budził się na OIOM-ie. Pierwsze słowa, jakie wypowiada to: "Czy ja żyję?". Lidia po wypadku samochodowym na SOR-ze. – Była przy mnie pielęgniarka, nie widziałam jej twarzy, bo nie miałam okularów. Strasznie po tej narkozie wymiotowałam. Ale byłam szczęśliwa, bo usłyszałam, że już po operacji, że obyło się bez komplikacji. Po trzech dniach o własnych nogach idzie na zwykłą salę. Po tygodniu do domu. – Zamknęłam za sobą drzwi szpitala, nie rozpamiętywałam. Doceniałam, jak fajnie być zdrowym, i że wyszłam z koszmaru bez szwanku – opowiada. Nie wie, że to jeszcze nie koniec... Druga ciąża jest wyczekiwana. Córka jest wcześniakiem Po operacji tętniaka Lidia nie chce za szybko ryzykować z kolejną ciążą, choć lekarz, który ją operował mówi, że nie ma przeciwwskazań. I faktycznie, udaje się. Na kontrolne USG, rutynowe, w 10. tygodniu, Lidia jedzie sama. – Ciąża jest martwa – słyszy od lekarza. – Szok, którego nie potrafię tego opisać. Wróciłam do samochodu i płakałam w głos z rozpaczy – wspomina. – Potem czekało mnie usunięcie martwego płodu, też strasznie przeżyłam, bo zdążyłam się już oswoić z myślą, że znów będę mamą. Choć bólu nie czułam, cierpiałam, gdy wyrywali ze mnie płód – mówi. ZOBACZ: Najszybciej zbierała porzeczki, bo świat nie jest dla słabych Kolejne miesiące przechodzi żałobę. Potem znów zachodzi w ciążę. – Wierzyłam, że to dziecko się urodzi. Mój instynkt macierzyński był tak silny, że czułam, że przetrwam wszystko, byle muszę mieć drugie dziecko. Poród zaczyna się przed czasem. Natalia jest wcześniakiem, waży 1630 gramów, ma zaledwie 47 cm długości. Spędza w szpitalu pierwsze trzy tygodnie życia. Lidia wychodzi do domu bez córki. Co dzień do niej jeździ. — Najpierw z mężem, potem sama, bo matka mogła być całą dobę, ojciec o wyznaczonej godzinie i tylko godzinę – wspomina. Foto: Archiwum prywatne rozmówczyni Córeczka Lidii rodzi się jako wcześniak, wielkości dłoni swojego taty. Po prawej już jako kilkulatka ze starszym bratem. Nocą odciąga pokarm, o szóstej rano jest na dworcu. W pociągu zastanawia się, ile córka będzie ważyć. Raz jest radość, raz rozczarowanie, bo waga stai w miejscu. – Dopiero gdy zabrałam córkę do domu, zaczęłam dochodzić do siebie po cesarce. Natalka jadła, spała trzy godziny, jadła, spala trzy godziny… Rosła. Zaczęła chodzić, gdy miała 16 miesięcy, ale potem zaczęła doganiać rówieśników. – Czułam, jak rozkwitam, nigdy nie byłam tak szczęśliwa – wspomina Lidia. ZOBACZ: "Mamo, mam na imię Agnieszka. Zabrałam jej pierworodnego syna" Po porodzie nie poszła do pracy. – Chciałam być z córką do czasu, gdy pójdzie do przedszkola. Bo przez to, by była wcześniakiem, po wyjściu ze szpitala, dostaliśmy pełno skierowań, biegaliśmy po specjalistach. Trzeba było zbadać jej serce, słuch, wzrok, brzuch – wspomina Lidia. Gdy córka miała 1,5 roku, Lidia założyła własną działalność. – Kupowałam ubranka dziecięce, prałam, prasowałam, naprawiałem, wystawiałam na aukcjach. Kręciło mnie to, że sukienkę dobrej marki kupowałam za 5 zł i sprzedawałam za 30. Dodatkową nagrodą była pozytywna opinia wystawiona przez klienta – opowiada. Dziecięce ciuchy zostawiła, gdy córka poszła do przedszkola, (miała dwa i pół roku), a synek do pierwszej klasy. Wtedy Lidia wróciła do pracy w biurze. Spokój był przez rok. Wypadek. TIR wjeżdża w nich na skrzyżowaniu – Dojeżdżałam do świateł, zmieniły się na zielone. Ruszyłam, skręcając w lewo. Mama mówiła potem, że byłyśmy na środku skrzyżowania, gdy usłyszała mój krzyk: "TIR". Wtedy w nas uderzył. Nie pamiętam huku, a mama tak. Mówi, że to tak potworny odgłos, że nigdy go nie zapomni – opowiada Lidia. Ona za to zapamiętała głosy, ale już nie twarze ludzi, którzy się nad nią pochylali: ratowników, lekarzy, pielęgniarek, świadków… – Ocknęłam się, zobaczyłam rozbitą szybę samochodu i dziewczynę, ale nie pamiętam twarzy. Mówiła, że "już jedzie pomoc", ja nie rozumiałam po co. A ona na to, że miałam wypadek. Zapytałam co z dziećmi. Powiedziała, że nie jechały ze mną, że tylko mama, ale ona czuje się dobrze – wspomina Lidia. ZOBACZ: "Dorosła córka mnie nienawidzi. Terapia zabrała mi dziecko" Po chwili znów traciłam przytomność. I tak w kółko. Gdy widzi nad sobą płaczącego męża, który trzyma ją rękę i słyszy odgłos karetki, jest pewna, że umiera. Nie czuje bólu, właściwie nie czuje nic. – Nie wiedziałam nawet, że mam głowę rozwaloną, że jestem cała we krwi. Ratownicy próbowali wydostać mnie z auta, ale samochód był w rowie, drzwi zakleszczone. Wyciągnęli mnie tylnymi drzwiami – opowiada. Foto: Archiwum prywatne rozmówczyni Lidia po złamaniu nogi w górach, po prawej samochód, w którym jechała z mamą, gdy wjechał w nie TIR. – Na miejsce przyjechała policjantka, koleżanka z podwórka i szkolnej ławki. Powiedziała mi, że wypadek to nie moja wina, że jechałam prawidłowo, a kierowca TIR-a był trzeźwy. Gdy zobaczyłam nad sobą lekarza, zaczęłam prosić, żeby mnie ratował, że muszę żyć, bo mam małe dzieci – wspomina. Ze szpitala wychodzi szybko. Znów, szczęśliwa, że żyje. Nie czuje żalu do sprawcy. – Przecież nie zrobił tego celowo, przyznał się do winy – mówi. Pierwsza depresja, druga depresja. Złamana noga w górach Jest już jakiś czas w domu, gdy zaczyna popłakiwać. Coraz częściej jest smutna. Trafia do psychologa. – To szok pourazowy. Reakcja na wypadek – PTSD – słyszy. – Ale to nie mijało, widziałam, że coś tu nie gra, ale nie przyszło mi do głowy, że to po prostu jest depresja – mówi. To przyjaciółki sugerują, żeby szła do lekarza. Lidia idzie, dla świętego spokoju, na odczepnego. Gdy dostaje receptę na leki przeciwdepresyjne, pyta, czy są konieczne. Tłumaczy, że spróbuje bez leków, bo właśnie jedzie z rodziną w góry, a potem nad morze, więc jej się polepszy. ZOBACZ: "Babciu, tu w ogóle nie spadają bomby". Pod dachem z ukraińską rodziną – Lekarz na to, że mogę spróbować, ale jak się nie poprawi, to mam wziąć leki – mówi. Jadą do Zakopanego. Lidii tam nic nie cieszy. Po górach nie chodzi, bo po lekarz powiedział, że za wcześnie po wypadku. Na wjazd na Kasprowy też się nie zgodził. – Ale wjechałam, bo czułam, że nic mi nie będzie – wspomina. Ale to też nie cieszyło. Na każdym zdjęciu z tamtych dni Lidia jest bez uśmiechu, bez życia. – Wróciliśmy i przyjaciółka zapytała: "Wzięłaś te leki? Nie?! To na co ty jeszcze czekasz?". Wtedy zaczęła je brać. Wkrótce znów pojechali w góry. No i wtedy znów ma wypadek – na Tarnicy. W piękny, słoneczny, lipcowy dzień. — Na szczycie dopadła nas burza. Zaczęliśmy schodzić w dół. Mąż wziął córkę za rękę. Weszliśmy w las, a ja nagle się poślizgnęłam i przewróciłam. Upadając, martwiłam się, że będę miała spodenki w błocie i po chwili zobaczyłam, że moja noga jest tak nienaturalnie wygięła, i że... kość wystaje przez skórę. "Złamałam nogę!" – krzyknęłam do męża, a on na to: "Jak to złamałaś, skąd wiesz?!". "Widziałam, jak kość mi wyszła" – powiedziałam – wspomina. Za nimi szło jakieś małżeństwo. – Kobieta była pielęgniarką. Opatrywała mi nogę, a jacyś turyści dzwonili po pomoc. Wiele osób mijało nas, pytali, czy mogą jakoś pomóc. Ból był okropny, wspomina. Zaczyna tracić przytomność. – Nie zamykaj oczu, nie zasypiaj! – prosi pielęgniarka. To ona i jej mąż zabierają na dół dzieci Lidii. A ona półtorej godziny czekała na pomoc w burzy, leżąc w błocie. GOPR-owcy wzywają śmigłowiec, który w końcu może lądować. ZOBACZ: "Ryłem ziemię rękami, by się kryć". Legionista pod ostrzałem w Ukrainie – Ratownicy GOPR-u dali mi silne leki i okropny ból minął. Usztywnili mi nogę, zabezpieczyli ranę, zabrali do szpitala. Mąż z dziećmi wrócił do domu. – A ja spędziłam w szpitalu 11 dni – wspomina Lidia. Potem jeszcze przez kilka tygodni jeździ na wózku. – I na nim udało mi się dotrzeć na mecz syna i na plac zabaw z córką. Tylko że w czasie rekonwalescencji złamanej nogi i walki z depresją wydarzyło się coś jeszcze... – mówi. Foto: archiwum prywatne rozmówczyi Lidia w trakcie rekonwalescencji. Po prawej pies Flapi, który też pomagał jej wyjść z depresji. Bóle głowy. Problemy zdrowotne syna – Gdy Jaś skończył 10 lat, zaczął uskarżać się na bóle głowy. Co kilka dni. Potem coraz częściej. Zaczęliśmy się z mężem martwić – wspomina. Idą z synem do lekarza. – Ten wiedząc, że ja jestem po operacji tętniaka mózgu, wysłał syna do neurologa na cito. Baliśmy się bardzo – wspomina Lidia. Ale mówi sobie wtedy, że syn jest zmęczony, bo trenuje piłkę nożną. Tylko że syn jest bramkarzem, więc piłkę przyjmuje też na głowę… – Badanie neurologiczne nie wykazało nic niepokojącego. Odetchnęliśmy z ulgą. Częściowo, bo pani doktor, słysząc o moim tętniaku, wysłała Jasia na rezonans, też w trybie pilnym. Wynik wyszedł OK. Ufff… – opowiada Lidia. Ale to nie był koniec strach o dzieci… — Rok później byłam z córką u koleżanki. Natalka upadła w czasie zabawy, straciła przytomność. Odzyskała, ale była osowiała. A potem zasnęła. Zadzwoniłam do pediatry, pytałam, co robić. – "Jechać na SOR. Natychmiast" – usłyszałam. W szpitalu zatrzymali córkę na obserwacji kilka dni. Byłam z nią, myślałam, że ją stracę, bo na tym SORze leciała mi przez ręce, myślałam, że umrze mi na nich. Ale też okazało się, że to fałszywy alarm, że to musiało być tylko osłabienie, ale nie wstrząs mózgu – mówi Lidia. To nie był koniec ciężkich przeżyć. To wygląda na przeziębienie. COVID-19 dopada tatę Przyszła pandemia. – Mój tata złapał koronawirusa. To wyglądało na zwykłe przeziębienie. Ale z dnia na dzień było coraz gorzej. Tata był coraz słabszy, nie jadł, mało pił, nie miał siły wstawać. Z trudem odpowiadał na pytania. Chwilami miał problem z oddychaniem. Lekarz rodzinny "zabarykadował" się w przychodni. Nawet nie powiedział, żeby mierzyć saturację, i że może tato powinien dostać leki przeciwzakrzepowe, bo był obciążony chorobami krążenie. Tego wszystkiego dowiedziałam się od ludzi na forach internetowych – wspomina Lidia. Po chorobie płuca jej taty są w takim stanie, że rekonwalescencja trwa parę miesięcy. Lidia też wychodzi ze swojej depresji, bo leki zaczynają działać po dwóch miesiącach. A ona stanęła na nogi dosłownie i w przenośni. I znajduje pracę w hipermarkecie jednej z największych sieci. – Wysłałam CV w kilka miejsc, a oni pierwsi się odezwali. Do dziś pamiętam pierwszą rozmowę z menadżerkę Natalią – opowiada. – Atmosfera była fajna, dziewczyny pomocne. Bardzo lubię kontakt z ludźmi, a ta praca mi to dała. Przez miesiąc się szkoliłam, bo nigdy nie pracowałam w handlu – wspomina. Foto: Archiwum prywatne rozmówczyni Lidia czeka na pomoc w górach, po prawej z córką na I komunii dziecka przyjaciółki. Znów jest szczęśliwa. – Byłam pewna, że depresja to przeszłość – mówi. Radość nie trwa długo. Nie mija nawet pół roku, znów ma spadek nastroju. – Do pracy chodziłam z niechęcią, przestałam się uśmiechać i wszyscy mi się pytali, dlaczego jestem taka przygnębiona. Wracałam do domu i większość czasu spędzałam w łóżku. Ciągle spałam. Nienawidziłam poranków. Miałam wrażenie, że przygniata mnie wielki, ciężki głaz. Nie miałam siły wstać. Czekałam na wieczór, zgaszone światło, ciszę. Zamykałam się w pokoju, byle tylko być sama. Nie obchodziło mnie, że w domu trzeba coś zrobić. Wszystkim zajmował się mąż i moja mama. Depresja wróciła ze zdwojoną siłą. Miałam myśli samobójcze. Był przy mnie mąż, dzieci, rodzina, przyjaciółki, a i tak nie chciało mi się żyć. Tak depresja zwala z nóg – opowiada. W końcu zbiera resztkę sił, znów idzie do psychologa, innego. – Trafiłam najlepiej, jak mogłam. Czułam wsparcie, czułam się rozumiana, po każdej wizycie chciałam znów wracać. Wizyty były co tydzień. Myślałam, że terapia potrwa dwa miesiące i będzie ok. Trochę się przeliczyłam, bo terapia już trwa trzeci rok. Cudowna psychiatra wsparła mnie też lekami – mówi. Pies. Dziś jest specjalny dzień Niedziela, dwa lata temu. Lidia z mężem i dziećmi jest z wizytą u rodziny, która ma psa. Natalka cały czas bawi się z yorkiem. W drodze powrotnej do domu cały czas mówi, że też chce psa. – Dziś jest mój najpiękniejszy dzień! – mówi nazajutrz rano przy śniadaniu. – Dlaczego? – dopytują rodzice. – Dziś będę miała pieska – mówi Natalka. – To nie takie proste, nie można wziąć pieska o tak… – tłumaczą dziecku, że trzeba szukać, wybrać odpowiedniego itp. – To moje marzenie, chcę dziś pieska – dociska Natalia. – Mąż nie potrafił odmówić córce. Zaczyna przeglądać ogłoszenia w internecie, a Lidia wydzwaniać. – Mieszkamy w bloku, pies nie mógł być duży. Po kilkunastu telefonach trafiliśmy takiego "dla nas" – wspomina Lidia. Szybka decyzja. Mąż bierze dzieci i siostrzeńca do samochodu. Jadą 100 km po kundelka. Lidia idzie kupić legowisko, smycz, karmę i zabawki. Mąż i dzieci wracają z psem. – Córka szczęśliwa, syn zdystansowany, a ja… przerażona. Pies też. Wystraszony, zagubiony, śmierdzący i brudny – wspomina Lidia. – Wzięli go z podwórka, na którym mieszkał. Jak go wykąpaliśmy, okazało się, że pies nie był szary, a biały – opowiada Lidia. Pies trzy dni ze strachu nie wychodzi z legowiska, nie chce się ruszyć, nawet wyciągany na smyczy. Nic nie je. Po trzech dniach z radości macha już ogonem na widok rodziny. – Pokochaliśmy go. Dziś nie wyobrażam sobie, że mogło go nie być – mówi Lidia. – Ten piesek pokazał mi, jak można się cieszyć z małych rzeczy – mówi. Dziś nie boi się o przyszłość, nie planuję nic na zapas. – Wiem, że los i tak zrobi po swojemu, ale nie mam lęków. Po prostu nie zostawiam nic w życiu na później, na specjalne okazje. Każdy dzień "specjalny", cieszę się nim, bo nie wiem, czy nadejdzie kolejny. Cieszę się z małych rzeczy, nie przejmuję się głupotami. Staram się śmiać, z siebie też. Mieć dystans. I nie martwić się tym, co myślą o mnie inni. Nie spinam się, nie myślę, że coś muszę. Staram się wyspać, wyjść do pracy. Wrócić, odpocząć, wyjść z psem, mieć czas dla dzieci… – wylicza Lidia. Od roku czuje się dobrze. Nie ma już objawów depresji. – Nie mogłam się poddać. Dzieci się moją motywacją. Tak, nie raz stanęłam w obliczu śmierci, ale dostałam szansę. I kolejną. Jestem wdzięczna losowi, że wyszłam z tego cało – mówi Lidia. Założyła bloga "Dasz radę". – Depresja, tętniak mózgu, poronienie, wypadek samochodowy. Po tym też można znaleźć szczęście. Czasami trzeba dotknąć dna, by mieć od czego się odbić, ale trzeba wierzyć, że na końcu będzie jeszcze pięknie. Po prostu trzeba walczyć… Chcesz napisać do redakcji Onet Kobieta? :) Kontakt: redakcja_lifestyle@ Tekst piosenki: Czasami ja też miewam takie dni W których po prostu nie wychodzi nic I wiem, jak rozprasza mnie Nawet najmniejszy z daleka szept Ale mam na to lek Mam na to dobry patent Posłuchaj siostro, posłuchaj bracie Chociaż w około wibracje złe, Taka melodia uniesie cię ( I wiem ) Nie chcesz opuszczać wyra Znowu na 6 rano by tyrać Po drodze korki musisz pokonać I tak codziennie od rana do wieczora Ale nie martw się Nie jesteś sam Niejeden z nas to samo ma I wrzucam na luz Uśmiecham się Bo czeka mnie Tak piękny dzień Tak piękny dzień Znów czeka mnie Znów czeka cię Tak piękny dzień Tak piękny dzień Znów czeka mnie Znów czeka cię Tak piękny dzień Ulicami miasta chodzi jakaś garstka Ludzi zamyślonych, którzy poszukują hasła Poszukują sensu Zapatrzeni gdzieś Nie maja czasu na uczucia Liczy się cash Dla nich liczy się to, ile jest na koncie Nie ważne, czy promienie życia daje słońce Liczy się to Choć wystarczy chwila By zrozumieć, Że tak szybko życie nam przemija ( Ooo ) Spokojnie Po co nam ten bieg? Wolniej i wolniej Nie oszukuj się I nie martw się Nie jesteś sam Niejeden z nas to samo ma I wrzucam na luz Uśmiecham się Bo czeka mnie Tak piękny dzień Tak piękny dzień Znów czeka mnie Znów czeka cię Tak piękny dzień Tak piękny dzień Znów czeka mnie Znów czeka cię Tak piękny dzień Tak piękny dzień Tak piękny dzień Znów czeka mnie Znów czeka cię Tak piękny dzień Tak piękny dzień Znów czeka mnie Znów czeka cię Tak piękny dzień Dodaj interpretację do tego tekstu » Historia edycji tekstu Wiemy doskonale, że kiedyś nadejdzie ten dzień. Dzień, w którym umrzemy. Nie mamy na to żadnego wpływu. Nie wiemy nawet kiedy to nastąpi. Czy jednak jeśli byśmy mieli wybór, to chcielibyśmy wiedzieć kiedy nastąpi ta chwila? Ja osobiście wolę, aby moja śmierć była dla mnie zagadką. Nie chcę wiedzieć kiedy umrę ani w jaki sposób. Dlaczego? Z bardzo prostego powodu. Boję się śmierci. Boję się umierać. Nie wiem jakie to uczucie, choć byłam świadkiem śmierci bliskiej dla mnie osoby. Nie chcę chorować, ani cierpieć, ale przecież to nie jest zależne ode mnie. Czasem przychodzi taki moment, że choroba spada na nas jak grom z jasnego nieba i wyniszcza nasz organizm ta szybko, że zanim się oglądamy, nas już nie ma. Jeśli miałabym możliwość jakiegokolwiek wyboru, to chciałabym tylko umrzeć pierwsza. Nie chcę żegnać ukochanego Męża, a już na pewno nie chcę przeżyć swojego dziecka. Moje serce pękłoby pewnie z rozpaczy. Mam nadzieję, że uda nam się dożyć starości, razem w szczęściu i zdrowiu. Śmierć to taki trochę temat tabu. Nikt nie mówi głośno o tym, co czuje i co myśli na temat śmierci. Jest to trudne doświadczenie zarówno jeśli dotyka kogoś z rodziny bądź znajomych. Dopiero kiedy ktoś odchodzi zadajemy sobie pytanie: dlaczego? Czasem pod wpływem czyjejś śmierci zdajemy sobie sprawę, że nie dbamy o siebie, nie robimy profilaktycznych badań. Wydaje nam się, że nas to nie dosięgnie. Pamiętajmy jednak o tym żeby dbać o siebie ze względu na to, że mamy rodziny, małe dzieci. Kto się nimi zajmie, kiedy nas zabraknie? One potrzebują nas. Żadne pieniądze nie uchronią nas przed śmiercią- ona nie bierze łapówek. Czy bogaty czy biedny przed obliczem śmierci każdy jest równy. Na każdego czeka śmierć, ale dajmy się jej za wcześnie. Odpowiedzi to ze jesli np dzisiaj sie cos nie udało to jutro moze nam sie udac i moze byc leprzym dniem od innych blocked odpowiedział(a) o 23:15 To że każdy nowy dzień przynosi coś innego (nowego) to że nic w życiu nie jest pewne i niczego nie można być pewnym na 100% bo może sie coś stać zaskakującego pozytywnie lub negatywnie. Nie wiele można dodać do tej sentencji. Jest ona jasna i klarowna. Jest w niej widoczne oprócz stwierdzania oczywistości zwrócenie uwagi na to, że zawsze czeka nas coś nowego, chociaż to trochę głupie, bo sugeruje, że jutro nie jest związane z dniem dzisiejszym. Dejvid odpowiedział(a) o 23:28 Każdy dzień to coś nowego, tak jakby początek nowego życia. że nigdy nie powtórzy się ten sam dzień. Że każdy jest inny i trzeba się starać zeby był lepszy i niezmarnowany EKSPERTbuźkaxd odpowiedział(a) o 17:31 "Każdy dzień jest nowym Dniem" to cytat pięknie odnoszący się do naszego życia. Dla nas nie liczy się dzień. Dla nas liczą się tygodnie, miesiące, lata. Ilekroć uczeń powtarza sobie: od poniedziałku wezmę się porządnie za naukę. albo Tak, za rok zdam z paskiem, będę kujonem.. Nikt z nas nie zwraca uwagi na to, że już następnego dnia możemy się wykazać, wcielić plan w życie. Dla nas dzień jest tylko dniem i jeżeli jeden okaże się horrorem, kilka najbliższych, nowych dni będzie takie same. Uważasz, że ktoś się myli? lub „WY DAJCIE IM JEŚĆ” Do kraju tego, gdzie kruszynę chleba Podnoszą z ziemi przez uszanowanie Dla darów Nieba... Tęskno mi Panie... („Moja Piosnka”, Norwid) Kto nigdy nie zachwycał się pięknem dojrzewającego łanu zboża, pachnącego świeżym chlebem...Kto nie odbierał ze spracowanej ręki matki chleba przez nią dzielonego, aby starczyło dla wszystkich...Kto nie podnosił okrucha, upadłego na ziemię, całując go „przez uszanowanie dla darów nieba”, ten nie zna smaku tego daru pochodzącego od Boga. Chleb, synonim pracy i życia człowieka. Przedmiot naszych codziennych zabiegów i starań. Symbol dostatku, który jest źródłem naszej siły. Wszystko się może człowiekowi znudzić, ale nigdy smak chleba. Wszystkie czytania dzisiejszej liturgii mówią nam o chlebie. Chrystus nazywa siebie chlebem życia. On ukrywa się pod postacią chleba. Dzisiaj w ten dzień uroczysty adorujemy Chleb Życia - Jezusa Chrystusa, który wychodzi na nasze ulice, by nawiedzić swój lud. Z wielkim przejęciem patrzymy dzisiaj na Pana, który chce zajrzeć w nasze zagrody i zobaczyć jak się nam powodzi. Ewangelia dzisiejsza mówi nam o wielkim zatroskaniu Pana o swój lud. Jezus dostrzega, że lud jest głodny, a ma się już ku wieczorowi. Jezus nie ulega sugestii apostołów, aby odesłać ludzi głodnych do domów, ale mówi: „Wy dajcie im jeść”(Łk 9,13). Apostołowie są zaniepokojeni, bo ich zasoby były znikome wobec tak wielkiego tłumu ludzi. Mówią więc Jezusowi: „Mamy tylko pięć chlebów i dwie ryby...”. Okazuje się, że i wtedy ludzie byli ekonomistami, bo zaraz policzyli. To było dla nich ważne. A jakże inna jest Boża ekonomia: „Pięć chlebów wystarczy dla tysięcy ludzi” , „Grosik wrzucony przez wdowę do skarbony miał wartość największą, „Maluczki staje się największym”, „Biedny jest bogatym przed Bożym obliczem”. U Boga najważniejsze jest zaofiarowanie wszystkiego, co się ma, na co nas stać. Nie trzeba liczyć, mierzyć, prześwietlać, dociekać. Wystarczy zaufać słowu Pana, który mówi: „Ja jestem chlebem żywym, który zstąpił z nieba. Jeśli kto spożywa ten chleb, będzie żył na wieki”. Tę cudowną przemianę Jezus polecił utrwalić na zawsze. Zlecił Apostołom, a przez nich ich następcom w kapłaństwie dokonywać świętego rytu przemiany w słowach: „To jest Ciało moje za was wydane. Czyńcie to na moją pamiątkę”(1Kor 11,23). Przenieśmy się teraz do tego wydarzenia z dzisiejszej Ewangelii. Chrystus wziął w swoje ręce chleb, a następnie powiedział: „Każcie im rozsiąść się gromadami mniej więcej po pięćdziesięciu(Łk 9,16), a następnie obdzielił wszystkich, rozdając ile kto chciał. Kochani, każdy człowiek cierpi niejeden głód: głód prawdy, miłości, często bardziej dotkliwszy, niż fizyczny głód chleba. Pomyślmy teraz, że stoimy na wzgórzu galilejskim razem z Jezusem, pośród głodnego tłumu. Chrystus widzi czego nam brak. Patrzy na nas i tak jak wtedy mówi: ”Żal mi tego ludu, nie chcę odprawić ich głodnych, aby nie ustali w drodze”. Mógłby powtórzyć cud rozmnożenia chleba, lecz teraz czeka na pomoc człowieka. Teraz mówi do nas „Wy dajcie im jeść”(Łk 9,13). To nas Bóg czyni odpowiedzialnymi za rzesze głodnych ludzi na świecie. Trzeba się uważnie rozejrzeć, aby nam kiedyś Jezus nie wypomniał: „Byłem głodny, a nie daliście mi jeść”. Kiedy popatrzymy wokół zobaczymy tłumy ludzi głodnych chleba, dobroci, pokoju, prawdy i miłości. Jakże wielu dziś ludzi boryka się z biedą, którzy nie mają pracy i środków utrzymania. Ile dzieci głoduje, oczekując pomocy dobrych ludzi. Kochani Bóg chce nas uczynić dojrzałymi za głodnych współczesnego świata. Pragnie byśmy byli miłosierni i okazali miłość potrzebującym. Może denerwuje nas mowa o chrześcijańskiej odpowiedzialności za świat. Wydaje się nam, że nie jesteśmy w stanie problemu głodu, wojny wymazać z historii ludzkości. Może w pełni nie da się tego zrobić, ale każdy okruch chleba, który spada z naszego stołu mógłby uratować nie jedno ludzkie życie. Jak dużo dzieci umiera z głodu każdego dnia. A my marnujemy ten dar Boży często wyrzucając chleb do śmietnika. Zresztą co tu mówić o milionach spragnionych chleba, miłości, prawdy, gdy nie potrafimy my sami zaradzić problemom naszego życia. Jak kochać miliony, gdy nawet ci najbliżsi noszą w oczach głód miłości. Wystarczy pójść do domu dziecka i popatrzeć w oczy dziecka porzuconego przez własnych rodziców. Wystarczy pójść do zakładu opieki, aby zobaczyć tęsknotę za dziećmi, którzy zapomnieli o czwartym przykazaniu: „Czcij ojca i matkę”. Skąd wziąć tyle chleba pytali apostołowie? To pytanie często pojawia się na naszych ustach, bo i my pytamy — skąd wziąć tyle chleba, aby nakarmić niedożywioną ludność trzeciego świata? Skąd wziąć tyle cierpliwości, aby starczyło jej dla wszystkich ludzi? Skąd wziąć tyle pokoju serca, żeby nim obdarzyć każdego? Skąd wziąć tyle miłości, aby starczyło jej na dziś...na jutro...na zawsze? Tak, skąd wziąć? A zresztą co mnie to obchodzi, że gdzieś cierpią ludzie! W prasie czytam tylko wiadomości sportowe, zakupy to sprawa żony, ojcem, czy sąsiadem staruszkiem niech się zajmie opieka społeczna. Misje to sprawa księży, a zbawieniem świata niech się martwi Pan Bóg, skoro go sobie stworzył. Tak więc człowieku rozdzieliłeś wszystkie ważne sprawy świata między opiekę społeczną, księży, Pana Boga, a sam nie chcesz utożsamić się z czymkolwiek. Kochani, wszyscy jesteśmy odpowiedzialni za losy świata, ludzkości, ojczyzny i kościoła. Każdy z nas ma być dzisiaj przedłużeniem ręki Chrystusa i razem z Nim dzielić troskę o cały lud Boży. Dziel się tym chlebem z każdym potrzebującym, bo nie ma takiego chleba, którego nie dało by się podzielić. Amen. opr. mg/mg

ten dzień na który każdy z nas tak czeka